Preview only show first 10 pages with watermark. For full document please download

39 14. Jak Ratować Dochody Budżetu Państwa

   EMBED


Share

Transcript

14. Jak ratować dochody budżetu państwa Przed kilkoma tygodniami mieliśmy okazję przeczytać przydługie wypowiedzi ważnych polityków, w tym zwłaszcza obecnego premiera i jego głównego oponenta – byłego premiera, na temat stanu naszego kraju i jego perspektyw. Były to wypowiedzi polityczne i bardzo na serio. Wypracowania te są przede wszystkim dowodem stanu świadomości – szerszej wyobraźni bezspornych liderów, a chyba również całości klasy politycznej na temat tego, co jest istotne dziś i jutro w naszym kraju. Sądzę, iż dwaj najważniejsi adwersarze, mimo że są uwikłani we wzajemną niechęć i małostkowość, byli w swych wypowiedziach szczerzy i poważni. W sumie szkoda, że wypowiedzi te nie zapoczątkowały pierwszej od dwudziestu lat publicznej debaty o sprawach publicznych. Spróbuję ją jednak podtrzymać, aby przekonać do innej hierarchizacji spraw uważanych za istotne. Otóż sadzę, że najważniejsze problemy naszego kraju: wyludnienie, emigracja młodego pokolenia oraz regres ekonomiczny w wymiarze indywidualnym (czyli bieda) i publicznym (spadek dochodów budżetowych), jak dotąd nie absorbują zbytnio (a powinny!) uwagi polityków. Zjawiska te przecież dyktują nam treść czasu teraźniejszego oraz ukształtują bliższą i dalszą przyszłość: bieda ogranicza lub redukuje dzietność kolejnych pokoleń, wypycha za granicę młodzież w poszukiwaniu pracy, co zmniejsza i tak już spadające dochody budżetowe, a biedniejące, w dodatku wyjątkowo źle zorganizowane państwo, nie jest w stanie (zarówno intelektualnie, jak i organizacyjnie) przeciwstawić się degradacji cywilizacyjnej i społecznej, co pogłębia i utrwala obszary biedy. Najprościej zobrazować ten problem niedawno usłyszaną opowieścią z Zielonej Góry. Ponoć stała się ona już „miastem hipermarketów”, w którym zlikwidowano cały przemysł. Na ofertę pracy w policji dla sekretarki z wyższym wykształceniem za najniższą pensję krajową zgłosiło się w ciągu kilku godzin kilkaset osób. Taki sobie mały „bilans przemian”. Sądzę, że wszyscy od dawna doskonale widzimy wszystkie niepokojące lub szkodliwe procesy zachodzące w naszym kraju, przy czym obowiązek poprawności oraz autocenzura nakazywały pomijać je w debacie publicznej. Na marginesie chcę dodać, że dopóki do panteonu zasłużonych Polaków będziemy bezkrytycznie zaliczać będących jednocześnie aktywnymi politykami twórców „radykalnej transformacji” sprzed dwudziestu lat, nie mamy szansy na rzetelną diagnozę publiczną tego, co jest, ani na znalezienie drogi wyjścia. Niestety, musi ona być ucieczką z przeklętego (nie zaklętego) kręgu (bieda – obniżenie dzietności – emigracja – niskie dochody budżetowe – biedne i bezradne państwo), którą należy zacząć od skrupulatnego pomiaru i wyceny naszych szeroko rozumianych aktywów i pasywów: biednego 39 nie stać na utratę lub marnotrawienie jego skromnych zasobów w imię jakichś tam, być może nawet wzniosłych wartości, chyba że chcemy tkwić dalej w tym, co jest. Jeśli umiemy jeszcze coś wyprodukować, to trzeba chronić tę umiejętność, chuchając i dmuchając, bo każda nawet najskromniejsza inicjatywa, która nas wzbogaca, musi mieć za sobą nie tylko władze państwowe czy samorządowe, ale i liderów opinii publicznej, bo… tylko tą drogą możemy uwolnić się od naszego dziadostwa. Że jest zupełnie odwrotnie – to dobrze wiemy. Dam tylko jeden przykład: ktoś powiedział publicznie, notabene szczycąc się wszystkimi możliwymi tytułami i stopniami naukowymi, rano w Programie I Polskiego Radia, że nasza wieś musi zostać zredukowana do kilku procent populacji, bo wtedy będziemy dopiero „nowocześni” i coś tam jeszcze w tym stylu. Człowiek, nawet bardzo utytułowany, ma prawo pleść wszystkie możliwe (i niemożliwe) głupstwa, przedstawiając publicznie plan nowego „rozkułaczenia” wsi, czyli likwidacji całej warstwy społecznej z jej siłą i umiejętnościami, którą chyba zamierza się w jego koncepcji przepędzić do miast, skąd prędzej niż później wyemigruje za granicę. Najważniejsza była jednak reakcja na tę wypowiedź: cisza, żadnego komentarza. Dziennikarz, podobnie myślący jak jego rozmówca, nawet nie zadał pytania „dlaczego tak musi się stać?”. Dokonując wyceny naszych pasywów, na pierwszym miejscu chyba wszyscy wskażą klasę polityczną. Jest ona naszym nieszczęściem, choć przecież miała do dyspozycji wszystko: realną i legitymowaną władzę, poparcie i jakieś tam środki, które mądrze i oszczędnie wydane mogły rozwiązać przynajmniej cząstkę najważniejszych problemów kraju. Dwadzieścia lat to bardzo długo – można było zrobić znacznie więcej niż sfinansować z podatków struktury typu OFE, zorganizować katastrofę historyczną pod nazwą Narodowe Fundusze Inwestycyjne, czy doprowadzić do bijącej wszelkie rekordy ilościowe edukacji nikomu niepotrzebnych prawników,„marketingowców” czy psychologów. Sądzę, że w przekonaniu większości (raczej zdecydowanej) nasza klasa polityczna pozostanie sprawcą i zarządcą naszego niewesołego bilansu zamknięcia mijającego czasu. Nawet gdy coś się udawało, to raczej pomagał nam przypadek. Przypomnę tylko jedno zdarzenie: przez ostatnie kilkanaście lat większość potrzeb publicznych Polski finansowały dwa podatki – VAT i akcyza, wprowadzone w 1993 r. Bez nich nasze państwo w istocie trzeba byłoby postawić w stan upadłości; co jak co, ale w latach 1989–1991 udało się całkowicie zniszczyć ówczesny system podatkowy. Gdy ustawę dotyczącą tych podatków w bólach uchwalił Sejm po roku pracy, rząd w ostatniej chwili podjął uchwałę o… odsunięciu w bliżej nieokreśloną przyszłość wprowadzenia jej w życie. Tylko przez przypadek (rozwiązanie parlamentu) nie udało się mu tego przeprowadzić. 40 Na czym jednak polega nasz najważniejszy dylemat? Na największe pasywa w postaci klasy politycznej jesteśmy skazani, bo… nie mamy nikogo w zamian. Polityka jest sposobem na życie bardzo mało atrakcyjnym (pod każdym względem), a jej wizerunek jest wręcz odrażający. Szkoda czasu na to zajęcie. Łapanka na wiceministrów jest najbardziej spektakularnym przykładem tego stanu. Musimy więc pozostać z tą samą klasą i nie zużywać jej, choć już jest z nią źle, a nawet gorzej. Pora już na podstawowe pytanie: czy mamy pomysł na likwidację chociażby jednego z powyższych czynników dławiących nas jako naród? Nie będę pretendował do formułowania zaleceń w dziedzinach, na których się nie znam. Mam staroświecki szacunek do fachowości, dlatego bolą mnie w podatkach intelektualne rządy lansowanych publicznie dyletantów, czego najlepszym przykładem są pseudodoktryna „podatku liniowego” i inne podobne bzdury. Być może to już przeszłość, ale ile lat można było zastępować rzetelną dyskusję propagowaniem wulgaty, a nawet świadomym ogłupianiem? Stawiam więc tezę, że można zwiększyć, i to w sposób znaczący, dochody podatkowe zarówno budżetu państwa, jak i budżetów samorządu terytorialnego. Jak to zrobić – za chwilę. Najpierw powiedzmy: po co? Odpowiedź jest prosta: aby powstrzymać regres demograficzny i emigrację ludzi młodych. A tego nie można osiągnąć bez dużych (bardzo dużych) wydatków publicznych, tworzących bezpośrednio i pośrednio nowe miejsca pracy. Aby zwiększyć (szybko, trwale i skutecznie) dochody budżetowe, należy oddzielić działania metodologiczne od operacyjnych. Trzeba oczywiście zacząć od całkowitej zmiany metodologii tworzenia podatków oraz zarządzania nimi. Tu znamy wszystkie objawy choroby, więc wystarczy tylko nazwać to, co trzeba zrobić. Należy więc: – wyeliminować destrukcyjny wpływ biznesu podatkowego na kształt tworzonego prawa i ustaw w naszym kraju, które są tworzone w trójkącie: urzędnicy – lobbyści – eksperci; ten układ jest zdolny tylko do dalszej patologizacji tego procesu; – zatrzymać absurdalną maszynę tworzącą interpretacje urzędowe przepisów podatkowych: krajem, w którym istnieje ponad 200 000 sprzecznych interpretacji urzędowych, nie da się rządzić; – zrezygnować z pełnienia przez aparat skarbowy funkcji organu ścigania lub znacznie ograniczyć jego rolę w tym zakresie: ta najważniejsza część władzy wykonawczej ma przede wszystkim zająć się dochodami budżetowymi, a nie stawianiem zarzutów karnych osobom mającym inne poglądy prawne (w takim absurdzie żyjemy); 41 – powołać stałą radę fachowców, nadzorującą proces tworzenia oraz stosowania prawa, która składać się będzie z niezależnych, wolnych od związków z biznesem podatkowym i polityką skarbowców, dbających o interes publiczny; – doprowadzić do uchwalenia przez Sejm planu określającego działania oraz cele, które zamierza się osiągnąć w polityce podatkowej na najbliższe cztery lata; na dłużej nie trzeba, bo przecież w tym czasie można zrobić wszystko to, co jest ważne. A teraz działania operacyjne. Najszybciej należy przywrócić efektywność fiskalną najważniejszego podatku, czyli VAT-u: trzeba przypomnieć, że w latach 2008–2010 utraciliśmy co najmniej 30 mld zł wpływów z tego podatku, które gdzieś „zgubiono”, psując na potęgę zarówno „szczegóły” koncepcyjne, jak i dezintegrując praktykę jego stosowania. Lista błędów popełnionych w tym czasie, zwanych w mediach „korzystnymi zmianami”, jest długa i, co ważniejsze, znana. Teraz trzeba napisać pilnie nową ustawę, nie dać się ogłupić „przymusem implementacyjnym”, który stał się również przykrywką dla działań lobbingowych; zresztą straszak sprzeczności naszego prawa z prawem UE jest niewiele wart, bo jak władza nie będzie chciała zwrócić nadpłat z tego tytułu, to nie zwróci, czego najlepszym przykładem jest sprawa samochodów osobowych i wyrok ETS z 23 grudnia 2008 r. Nową ustawę można uchwalić już w połowie przyszłego roku, w którym wcale nie musi nam grozić – już uchwalona – podwyżka stawek do 24% (dnia 1 lipca 2012 r.); możemy pozostać przy 23%, bo o powrocie do 22% już zapomnijmy. Cały przyszły rok należy natomiast poświęcić na reanimację podatku dochodowego, który jest w stanie pogłębiającej się zapaści: tu co rok spadają nominalne wpływy i cofnęliśmy się realnie o dziesięć lat. Oba podatki dochodowe przypominają stare, dziurawe w wielu miejscach wiadro, którym beznadziejnie próbujemy zebrać choć trochę pieniędzy. Trzeba zacząć od początku: obie ustawy akurat mają po dwadzieścia lat i najwyższy czas zakończyć ich historię. Należy zbudować na nowo ich wszystkie istotne elementy, a przede wszystkim szacunek do nich jako do prawa: dziś podatki te są powszechnie lekceważone, zarówno przez podatników, jak i przez władzę. Jeżeli udałoby się przywrócić efektywność fiskalną poboru tego podatku przez płatników do poziomu porównywalnego do stanu sprzed katastrofy z 2007 r. (był to najgorszy rok w ich historii, wtedy zadano im najpoważniejszy cios), dochody budżetu państwa mogłyby wzrosnąć nawet o 8 mld zł. Najważniejsze jest jednak stworzenie rozwiązań, które skutecznie ograniczałyby bezkarne unikanie tych podatków przez transfery cenowe; gdyby udało się (a można) skutecznie obciążyć tylko połowę faktycznie nieopodatkowanych transferów przy zastosowaniu obecnych stawek, kwota wpływów do budżetu 42 państwa wzrosłaby o co najmniej 5 mld zł, i o nią stalibyśmy się bezwzględnie bogatsi. Trzeba przede wszystkim zmienić zasadniczą koncepcję podatku dochodowego – wcale nie muszą to być dwie ustawy. Nowy podatek musi wynikać z czterech zasad ogólnych: – większość zwolnień przedmiotowych w tym podatku, będących głównie sukcesami lobbystów albo źle pojętym rządzeniem („dobra władza zwalnia od podatków”), należy uchylić; – podatnicy niebędący przedsiębiorcami mają takie same jak przedsiębiorcy prawo do odliczenia wydatków ponoszonych zwłaszcza na kształcenie, ochronę zdrowia, remonty mieszkań: to nie są żadne „ulgi”, tylko koszty uzyskania przychodu; – dochód z działalności gospodarczej podlegający opodatkowaniu nie może obejmować środków wydatkowanych na zakupy inwestycyjne: zysk inwestycyjny nie może być opodatkowany, gdyż dyskryminuje tych, którzy chcą zrezygnować z konsumpcji; – wszyscy rolnicy, będący czynnymi podatnikami podatku od towarów i usług (nieobjęci zwolnieniami przedmiotowymi), staną się podatnikami podatku dochodowego na zasadach ogólnych. Jedną ustawę o podatku dochodowym można napisać do połowy przyszłego roku, uchwalić do września z mocą od początku 2013 r. W tym czasie we wszystkich krajach UE prawdopodobnie zostanie uchwalony podatek transakcyjny od operacji finansowych (zwany niekiedy podatkiem bankowym). Szczegóły tej koncepcji rodzą się bez naszego udziału, a relatywnie bardzo wysoka efektywność fiskalna tego podatku przy bardzo niskiej stawce (w skali roku co najmniej 6 mld zł), a przede wszystkim presja silniejszych państw UE, zdecydują o jego wprowadzeniu. Czwartym, ostatnim elementem jest oczywiście odkładana od szesnastu lat przebudowa opodatkowania majątku. Dotychczas klasa polityczna nie umiała nawet podjąć dyskusji na ten temat: jest to typowe tabu podatkowe. Nie mamy nawet zinwentaryzowanego majątku będącego przedmiotem opodatkowania, a przede wszystkim budynków i budowli. Na opracowanie i wdrożenie podatku ad valorem potrzeba co najmniej trzech lat: jego beneficjentem będzie zadłużający się w zawrotnym tempie samorząd terytorialny, któremu należy oddać zarządzanie tym podatkiem. Ustawodawca ma tylko stworzyć nowe ustawy, a także określić zasady oraz sposób powszechnej taksacji (najważniejsza część operacji). Co ważniejsze, średni ciężar jednostkowy tego podatku, przypadający na porównywalną jednostkę miary, nie wzrośnie w stosunku do stanu obecnego, czyli tych podatków, które znikną (rolnego, leśnego i od nieruchomości). Oczywiście 43 zmieni się relacja obciążenia, ale – co trzeba podkreślić – podatek ten dla każdego podatnika, w tym konsumenta, może być kosztem uzyskania przychodu. Tak naprawdę, to nie mamy innego wyjścia: powyższe działania są koniecznością, jeżeli nasze państwo traktujemy jak zbiorowy obowiązek. Przypomnę również niedawno zadane pytanie na jednej z konferencji: czy stać nas na nasze, jak się okazuje bardzo duże (dla nas), państwo? Przecież politycy nie sięgają najczęściej wyobraźnią dalej niż do przedmieść Warszawy i nikogo nie obchodzą degradujące się i wyludniające regiony kraju, porzucone pola oraz zasypywane lasy. Jak się ma duży majątek (a wciąż mamy), to trzeba mieć duże pieniądze na utrzymanie ojcowizny, czyli również trzeba umieć wykorzystać ten zasób tak, aby przynajmniej zarobił na siebie. Mówiąc po prostu: miarą naszej zdolności do zarządzania państwem jest to, czy potrafimy zebrać z podatków tyle pieniędzy, aby przynajmniej utrzymać posiadane zasoby w nienaruszonym stanie. Na razie nie potrafimy tego zrobić. 44